Depresja znowu mnie zwiodła. Kiedy myślałam, że powoli wynurzam się na powierzchnię, zrozumiałam, że po raz kolejny zadziałała determinacja, by nie odkrywać się przed ludźmi ze smutkiem. To mechanizm automatyczny. Teraz znów jestem sama ze sobą, bez maski, fasady – brakuje mi efektowniejszych metafor, by opisać ten stan, bo czuję się zupełnie bezradna, bardzo, bardzo zmęczona. Powinnam jeść, ale przez większość czasu nie czuję głodu, a gdy już się to zdarza, zajadam go czymś przypadkowym albo zapijam kubkiem kawy. Kiedy lekarka rutynowo pyta o myśli samobójcze, nie jestem pewna, co odpowiedzieć. Wzruszam ramionami. Są niemal zawsze, jak szum w tle, i nie wierzę, że leki są w stanie je wyłączyć. Niekiedy pozwalają mi wstać z łóżka, ale czy dzięki nim zaczynam widzieć sens? Nie, raczej nie.

Jest mi cieplej tylko wtedy, gdy widzę radość innych ludzi. Basiu, światło na Twojej twarzy, spokój oceanu. Niepewny półuśmiech mojego ojca obchodzącego ważne okrągłe urodziny – rozpoznaję w nim własny wstyd przed okazywaniem uczuć. Matka wspinająca się na palce, by pocałować go w opalony, suchy policzek – widziałam to może trzy razy w życiu. R. rozpromieniony na widok każdego żywego stworzenia, bawi się z psem jak dziecko. K. oprowadzająca mnie po swoich daliach, kosmosach, lwich paszczach w ogrodzie. N., bardzo głośno się śmieje, ma dwa lata, jest jasna jak poranek w lipcu.