Co w ostatnich dniach sprawiło mi radość?

Szybki spacer w pełnym słońcu, woda jeszcze kapała mi z włosów i opadała wolno po słonym ramieniu. Na chwilę miałam znowu siedemnaście lat i chłodziłam rozgrzaną skórę w rzece dzieciństwa. R. chłodził piwo. Poza tym, leżąc na brzuchu, czytał Camusa w czarnej okładce, miał plecy całe w piegach i piasku. Już nigdy później nie wyglądał tak chłopięco. 

Niesmaczne, słabo schłodzone karmi. Tylko dlatego, że nagle przywołało wspomnienie jednego dnia z wczesnego dzieciństwa, kiedy bawiłam się na zagraconym podwórku sąsiadów, dorośli siedzieli przy stole, a B. postawiła na nim kilka butelek w ciemnym szkle. Zupełnie przypadkowa scena. Może pamiętam ją tylko dlatego, że wtedy chyba jeszcze nic mi nie dolegało. B. nie żyje, ich podwórko zarasta chwastami. Za to żaby ze stawu naprzeciwko są głośne jak kiedyś. W lipcową noc, kiedy wychodzą na powoli stygnącą ulicę, trzeba omijać je slalomem. A może już nie?

Wszystko prowadzi do wspomnień. Lekarce mówię, że już lepiej, zero zagrożenia. To tylko moje naturalne poczucie osamotnienia, z którego nie leczy nowa dawka leków. Czasem myślę o powrocie na terapię, ale być może jedyna motywacja, jaka za tym stoi, to pragnienie wygadania się – a przecież nie chcę zrobić z terapeutki wymyślonej przyjaciółki. Każde zdanie, które wypowiadam, już po kropce wydaje mi się żałosne. Słabo się kontrolujesz – myślę. – Gdy nikt nie wyraża zainteresowania, nie mów za wiele.